Jak poznałam Scholę?

Jak poznałam Scholę?

 

Matka Teresa poprosiła, aby siostry franciszkanki z Bangalore, opiekujące się dziećmi niewidomymi wzięły od niej z Kalkuty choćby jedno niewidzące dziecko i dały mu szansę na wykształcenie – w ośrodku w Kalkucie dzieci niewidome nie miały szans ani na normalny rozwój, ani na edukację, a założeniem matki Teresy było to, żeby jak najwięcej dzieci szło do adopcji.

Decyzja mogła być tylko jedna. Jedziemy do Kalkuty i weźmiemy kilkoro dzieci.

Pojechałam razem z siostrami, we cztery: jedna Hinduska i trzy Polki. Po 48 godzinach jazdy pociągiem byłyśmy na miejscu. W Kalkucie planowałyśmy spędzić trzy dni, tak żeby poznać dzieciaki i aby one się z nami oswoiły choć odrobinę.

Siostry ze zgromadzenia Matki Teresy mają w Kalkucie kilka domów. Jednym z nich jest dom dziecka, w hindi nazywany siusiubawan. W tamtym czasie w siusiubawanie przebywało 385 dzieci. Warunki były więcej niż skromne. Wieloosobowe sale, opiekunki nie spędzały nocy razem z dziećmi, więc kilkumiesięcznych maluchów podczas snu nikt nie doglądał. Gdy dziecko płakało, nikt nie słyszał, gdy się zsikało, nikt nie przebierał. Jeśli było głodne, musiało zaczekać na porę posiłków.

Siostry przygotowały dla nas czworo dzieci w wieku 2,5-4 lata, co do których można było przypuszczać, że nadadzą się do adopcji. A my wzięłyśmy jeszcze trójkę.

Domem dla dzieci zarządzała sprawnie siostra Margery. Zapoznała nas ona z grupką małych, niewidomych dzieciaków, które miały pojechać z nami do Bangalore, a dokładnie do Jyothi Seva – szkoły dla dzieci niewidomych, prowadzonej przez Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek z Lasek. Wiedziałyśmy o tych dzieciach niewiele, właściwie tylko tyle, że są niewidome i zostały porzucone przez swoich rodziców.

Pobyt w Kalkucie był bardzo intensywny. Miałyśmy jedyne trzy dni na spotkania z grupką dzieci, które miały pojechać z nimi do Bangalore. Trzy dni na to, żeby dzieci nabrały do nich zaufania przed podróżą. A nie było to proste. Dzieci nie dość, że były niewidome, to jeszcze nie miały z nami wspólnego języka. Najstarszy, Hiru, miał 4 lata i mówił w bengali, pozostałe dzieci nie mówiły w ogóle. Mieszkańcy Kalkuty przeważnie posługują się językiem bengali, natomiast w Bangalore dominuje kanada i w tym języku zakonnice z Bangalore potrafiły się porozumieć.

Szóstka dzieci szykowała się do wyjazdu z nami, gdy któregoś dnia w dużej pięćdziesięcioosobowej sali zobaczyłyśmy w łóżku niewidome maleństwo leżące na materacu, ubrane jedynie w kawałek kolorowej szmatki służącej mu jako kaftanik, rozpięty z tytułu. Właściwie to leżało ono na skajowym materacu z gołymi pleckami, bo koszulka była gdzieś pozwijana. Obok dziecka leżał większy od niego ohydny misiek. Do dziś nie wiem, jak to się stało, że siostra Agata w tym mrowiu małych bezbronnych istotek potrafiła dostrzec te najmniejsze nieporadne dziecko: Scholusię.

Dziecko wyglądało rozpaczliwie. Schola miała 8 miesięcy, a mierzyła zaledwie 49 cm i ważyła 4 kg, czyli tyle, ile donoszony noworodek. Na twarzy dziecka widoczna była głęboka rana, na nóżkach bąble jak po poparzeniu, całe ciało było w strupach. Niemowlę miało przy sobie ręczniczek, którym przykrywało sobie buzię. Obok leżała butelka z mlekiem, ale Schola nie potrafiła jej wziąć do rączki, więc płakała z głodu. Nawet nie tyle płakała, co skrzeczała jak mała żabka. Miała też ogromne cysty pod oczkami, takie wiszące twarde wory na pół twarzy.

Siostra Agata dostrzegła coś innego.

  • Moja mała księżniczka z małymi pięknymi usteczkami i cudownym zgrabnym noskiem – mówiła.

Wiedziałyśmy, że musimy zabrać także to cierpiące dziecko. W Kalkucie nie miało ono szans na przeżycie. Nie tylko na przeżycie, ale też na dożycie swoich dni bez cierpienia.

Schola jednak nie miała zamiaru umierać. Można powiedzieć, że mnie kupiła wolą życia. Wymęczone dzieciątko miało ogromną wolę przetrwania, poczynając od niesprzyjających okoliczności urodzenia: Schola urodziła się jako wcześniak i została porzucona na śmietniku, a do ubranka miała przyczepioną kartkę z nazwiskiem i datą urodzenia. Schola nazywała się Roy, tak był na karteczce, którą przy niej znaleziono. To jest nazwisko w wysokiej kaście, braminów.

Ważyła niespełna kilogram i pozostaje tajemnicą, jakim cudem udało jej się przetrwać w brudzie i gorącu, gdzie bakterie namnażają się zastraszającym tempie. Siostry zabrały ją do siusiubawanu właściwie tylko po to, żeby zapewnić jej godną śmierć. Ale Schola się uparła i nie umarła. Nie umarła mimo tego, że nie była w stanie jeść z butelki, gdyż nie miała odruchu ssania. Mimo tego, że była uczulona na mleko, które dostawała. Mimo potwornego stanu zapalnego w uszach, z których leciała ropa. Mimo skóry pokrytej ranami i bąblami. Zawzięła się i przeżyła.

Powrót do Bangalore – już siódemką dzieci – odbył się pociągiem. Dostałyśmy na drogę pampersy z darów, mleko oraz jedzenie dla dzieci, ale nie otrzymałyśmy wystarczającej wiedzy o dzieciach. Nikt na nie powiedział, że Schola ma zapalenie uszu, zorientowałyśmy się w pociągu, gdyżSchola ciągle płakała, z uszu leciała jej ropa, a zapach był nie do zniesienia.

Rozpoczęła się nasza podróż hinduskim pociągiem, z siódemką niewidomych maluchów, na czterech miejscach, trwająca około 50 godzin. Pociągi w Indiach pozostają daleko w tyle nawet za powszechnie u nas krytykowanym PKP, a podróż stanowi bardzo intensywne doświadczenie. Nie było nas stać na I klasę, jechałyśmy więc w zwykłym wagonie, na piętrowych leżankach, bez wydzielonych przedziałów.

W takim wagonie cały czas coś się dzieje. Krążą sprzedawcy jedzenia i wszelakich dóbr, które mogą przydać się w drodze i w domu, a także nie przydać w ogóle. Czyściciele butów, często małoletni, głośno oferują swoje usługi. Żebracy, często z powykręcanymi kończynami, nachalnie proszą o pieniądze, a na postojach kilkuletnie dzieciaki zamiatają wagony, krążąc między nogami pasażerów. Przez cały czas jest gwarno, duszno i gorąco, a w powietrzu unoszą się tysiące charakterystycznych dla Indii aromatów, z zapachami potraw na czele, bo w czasie jazdy trwającej kilkadziesiąt godzin podróżni zjadają wiele posiłków, których resztki przeważnie wyrzucają pod siedzenia, pasąc dorodne karaluchy, które niespiesznie, przez nikogo nie niepokojone przechadzają się po leżankach. Toaleta to dziura w podłodze, a o wodzie bieżącej można zapomnieć.

W takich warunkach podróżowałyśmy w cztery osoby dorosłe z siedmiorgiem małych dzieci, z którymi nie miałyśmy wspólnego języka, gdyż dzieci te albo nie mówiły, albo posługiwały się językiem bengalskim, gdy tymczasem siostry mówią w kanada albo angielskim.

W takich okolicznościach zaczęła się moja wspólna droga ze Scholą, która trwa do dziś, już blisko 20 lat.

 

To jest fragment książki, którą o moi życiu ze Scholą piszę razem z Reginą Skibińską. Mam nadzieję, że jeszcze w tym roku będziecie mogli przeczytać.

 

Jeżeli nie wiecie, na co przekazać 1% Waszego podatku, przekażcie na Scholę. Gwarantuję, że pieniądze te będą bardzo dobrze wydane.

Schola należy do Fundacji Anny Dymnej „Mimo Wszystko” (Nr KRS Fundacji 0000174486). W rubryce UWAGI należy dopisać: „Anna Scholastyka Wajda”. Fundacja ta znajduje się w rejestrze podmiotów Organizacji Pożytku Publicznego (Ministerstwo Sprawiedliwości – Krajowy Rejestr Sądowy).

Niezależnie od 1% wpłaty można też kierować na konto fundacji.

Fundacja Anny Dymnej „Mimo Wszystko”
ul. Profesora Stefana Myczkowskiego 4, 30-198 Kraków
nr konta:
65 1090 1665 0000 0001 0373 7343
tytułem:
Anna Scholastyka Wajda

 

IMG_3410